Obserwując karierę KęKę, można odnieść wrażenie, że ciężka praca i budowana przez lata w podziemiu pozycja są równie ważne co jedna chwila, spotkanie, które może wywrócić twoje życie do góry nogami. Z jednej strony więc cierpliwość i stopniowe podkręcanie tempa, z drugiej zaś – ten moment, gdy po prostu musisz włączyć kolejny bieg.
KęKę, rocznik 1983, pracował nad swoim stylem niemal od początku XXI wieku. Przez długie lata jednak o jego umiejętnościach mogli się przekonać jedynie słuchacze lokalnej sceny w Radomiu. Popularność rapera zataczała kręgi bardzo powoli. Częściowo dlatego że on sam nie zabiegał o zbytni rozgłos, a częściowo dlatego że jego podejście do tworzenia muzyki miało wymiar przede wszystkim towarzyski. Była to więc muzyka tworzona ze znajomymi i skierowana do znajomych.
Gdy nastały czasy internetu, a miejscem dyskusji o rapie stały się w równym stopniu osiedla, co serwery – o KęKę zaczęło być głośniej. Trudno ocenić, który z jego utworów z okresu tzw. „nielegali”, był tym przełomowym. Należałoby raczej stwierdzić, że każde kolejne nagranie coraz bardziej zaostrzało apetyt słuchaczy w całej Polsce. Znamienne, że popularnością cieszyły się utwory o wybitnie lokalnym charakterze. Szerokim echem odbiło się „Od zawsze na zawsze”, konceptualne nagranie spinające w trzech zwrotkach XX-wieczną historię Radomia, czy zanurzony w oceanie szarych bloków „Sentymental”.
„Kiedy będzie o mnie głośno? Nie wiem – wiem, że będzie”, rapował KęKę w okolicach 2009 roku. Dziś, rzecz jasna, słowa te brzmią proroczo, ale wówczas słuchacze mogli sobie tylko zadawać pytanie: „no właśnie, kiedy?”. Do sieci trafiały kolejne solowe utwory, radomianin udzielał się na płytach zaprzyjaźnionych producentów, ale nic nie wskazywało na to, że jakikolwiek długogrający krążek jest na horyzoncie. Pewnym zwiastunem tego, że coś ruszyło do przodu, był udział rapera w akcji „Młode Wilki”. Choć KęKę młodzianem już nie był – w 2012 roku miał niespełna 30 lat – to bez problemu zdołał wybić się wśród młodszych stażem kolegów, a jego zwrotka w utworze „Prosto z frontu” do dziś uchodzi za jedną z najbardziej udanych w historii całej akcji.
„Mroźny styczeń pamiętam, śnieg po łydki, ja – rejon / Się dochodzi po świętach, list odbieraj”, tak KęKę w jednym ze swoich nagrań wspominał pierwsze tygodnie 2013 roku. Wtedy pracował jeszcze jako listonosz, raperem był po godzinach. Wszystko zmieniło się w ciągu kilku dni. Najpierw wypowiedzenie na poczcie, dzień później telefon od Sokoła i propozycja kontraktu w Prosto Label, jednym z najbardziej szanowanych rodzimych wydawnictw. Tak, oto moment, gdy ktoś zmienił bieg.
Kariera nabrała rozpędu, choć sam KęKę nie do końca mógł w to uwierzyć. Gdy ze swoim realizatorem dźwięku zakładał się o rzekome „ozłocenie” swojego debiutanckiego albumu, sam stał na pozycji pesymisty. I zakład przegrał. „Takie rzeczy” (2013) zyskały status Złotej Płyty (później doczekały się jeszcze platyny), choć z perspektywy czasu słychać, że album to przełomowy bardziej ze względu na swoją debiutanckość, aniżeli zawartość. Pod względem muzycznym krążek kontynuował jeszcze ścieżkę obraną na wydawnictwach podziemnych. Nieprzypadkowo znalazły się na nim utwory, które krążyły po sieci na długo przed ich legalnym wydaniem.
„Takie rzeczy”, jak się okazało, były łabędzim śpiewem KęKę jako „Grzesiuka polskiego rapu”, alkoholika, który ze swojego pijackiego trybu życia tworzy motor napędowy własnej twórczości. Już na kolejnym wydawnictwie – zatytułowanym znacząco „Nowe rzeczy” (2015) – radomski raper wyraźnie zasygnalizował, że podejmuje walkę z własnym życiem. „Alkoholu więcej jest na pierwszej płycie, bo to była oś mojego życia. Druga płyta to szamotanina, to nerwy”, wspominał po latach. Tę szamotaninę słychać, gdy zestawi się choćby zamykające płytę, pełne wątpliwości „Było blisko” z hitowym, pewnym siebie singlem „Wyjebane (tak mocno)” czy choćby letnim, optymistycznym „Fajnie”.
„Nowe rzeczy” były świadectwem walki z nałogiem, ale też dowodem na to, że raper – pomimo odstawienia alkoholu – nie stracił pazura. Gdy wielu jemu podobnym sława odbierała mowę i wiązała język, on notował jedne z ważniejszych wersów w swojej karierze – nigdy wcześniej nie nazywał rzeczy po imieniu równie wyraźnie jak w „Niezrzeszonym” czy „Świadomości”. Słychać było jednak, że potrzeba, by oglądać świat poprzez polityczno-ideologiczne filtry, jest u niego coraz słabsza. KęKę miał już coraz mniejszą ochotę, by przemawiać z ambony lub w alkoholowym uniesieniu: „Tylko zwyczajnie – dzień dobry, mam spory problem / Plus parę kwestii, o których wam chcę powiedzieć”.
Jeśli na „Nowych rzeczach” radomski raper stanął w prawdzie wobec swojego nałogu, na „Trzecich rzeczach” – ostatniej części trylogii „Rzeczy” (2016) – postawił przede wszystkim na szczerość wobec słuchacza. Choć na dobrą sprawę jedno łączy się z drugim, o czym przekonywał już dwuznaczny wers w singlowym „Smutku”: „Pierwszy raz w życiu naprawdę otwarty / A nie, że się kryję za szkłem”. Album miał w zamyśle być krytycznym spojrzeniem na własną biografię i opisaniem samego siebie maksymalnie uczciwie, z pokorą i za pomocą prostych kategorii. Na „Trzecich rzeczach” zwracają więc uwagę skromne tytuły, które próbują uchwycić istotę wyrażanych emocji: „Miłość”, „Smutek”, „Troski”, „Presja”.
Dając własne świadectwo, łatwo wpaść w moralizowanie. Na tę pułapkę KęKę od początku był jednak wyczulony. Z tego względu wielokrotnie podkreślał, że jego nagrania służą jako terapia przede wszystkim jemu samemu – a jeśli przy okazji podtrzymują kogoś na duchu, to jest to dodatkowy zysk. „Staram się tylko mówić o sobie, nie dawać rad”, zwraca uwagę radomianin w jednym z wywiadów.
Takie podejście do tworzenia muzyki – traktowanie jej jako autobiografii, zapisu danego momentu w życiu – wpływa też na etos pracy KęKę. Gdy zapytać go, kiedy nowa płyta, odpowiedź będzie zawsze taka sama: „gdy uznam, że stara zestarzała się już do tego stopnia, że nie oddaje dobrze mojego życia”. Ostatni raz postanowił opowiedzieć słuchaczom o sobie w 2018 roku, wydając czwarty solowy album – „To Tu”. Rok wcześniej wypuścił wprawdzie EP-kę „Basement Disco” (wspólnie z innym radomskim raperem, Hase), ale tamto wydawnictwo od początku pomyślane było jako poligon doświadczalny, trening w stylistyce i materiał nagrany pół żartem, pół serio. „To Tu” tymczasem przynosi kolejne zmiany w życiu i twórczości radomianina. Oto KęKę daje się poznać jako głowa rodziny, biznesmen, właściciel wydawnictwa i firmy odzieżowej Takie Rzeczy Label, a także raper, który po raz pierwszy w swojej „oficjalnej” karierze otwiera się na gości. Trzeba bowiem zaznaczyć, że spektakularny sukces trylogii „Rzeczy” (jedna pojedyncza i dwie podwójne platyny) jest wzmocniony faktem, że KęKę nagrał te wydawnictwa w pełni samodzielnie – co jest ewenementem na (nie tylko) polską skalę. Na „To Tu” radomianin nie dość, że zaprosił gości, to na dodatek sięgnął po postacie z różnych środowisk – obok cieszącego się szacunkiem w hip-hopowych kręgach Białasa na krążku pojawili się także Andrzej Grabowski, Sarsa oraz syn rapera, Jaś.
„Nic już nie muszę”, rymował w jednym z utworów KęKę. A jednak z jakiegoś powodu radomski raper co rusz podnosi sobie poprzeczkę. Czy jest to rutyna, która nieustannie go dyscyplinuje i nakazuje od siebie wymagać? A może osławiona charyzma i zadziorność, która z rapera bez żadnego albumu na koncie pozwoliła mu się w ciągu niespełna pięciu lat przebić do absolutnego rynkowego topu? A może szczerość i wymagające podejście do słuchacza? Trudno udzielić w tym miejscu jednoznacznej odpowiedzi. Z jakiegoś powodu jednak KęKę, choć nic nie musi, cały czas czegoś chce.