Dziesięć lat – mniej więcej tyle czasu musiało upłynąć, nim szeroki świat hip-hopu po raz pierwszy usłyszał o Słoniu. Choć poznański raper wypłynął na szerokie wody w 2008 roku, pierwsze próby w rymowaniu datuje się w jego przypadku na drugą połowę lat 90., a dokładniej rzecz biorąc – na 1997 rok. Tak, „Skandalu” Molesty nie było jeszcze na rynku, Bedoesa na świecie, a Słoń już kładł pierwsze zwrotki na kartki.
Czy już wtedy wiązały się zalążki dzisiejszego stylu poznaniaka? Wątpliwe. W końcu mówimy tu o wydarzeniach sprzed ponad dwudziestu lat, co w świecie hip-hopu, zwłaszcza polskiego, wydaje się być wiecznością. Mimo to wspomnienia samego Słonia nakierowują na pewien trop. Oto wyraźnie widać, że już wtedy – a nawet wcześniej, bo w pierwszej połowie lat 90., gdy jako nastolatek łapał rapowego bakcyla – formował się jego muzyczny kanon. Gdy zapyta się go trzy najważniejsze dla niego płyty, jednym tchem wymienia: „Home Invasion” Ice-T, „Same As It Ever Was” House of Pain, „Riddlebox” Insane Clown Posse. A więc odpowiednio 1993, 1994 i 1995 rok.
Co łączy te krążki? Po pierwsze to, że nie są oczywistym wyborem dla przeciętnego hip-hopowca. Jasne, Ice-T to klasyk hip-hopu, a House of Pain – autorzy nieśmiertelnego „Jump Around”. Tyle że Ice-T ceniło się bardziej ze względów historycznych, a nie walorów artystycznych, House Of Pain, owszem, nagrali swój legendarny singiel, ale na debiutancką płytę, podczas gdy „Same As...” było ich kolejnym, nie tak popularnym wydawnictwem. Umówmy się więc, nie jest to podręcznikowe zestawienie rapera dorastającego w latach 90. Widać tu więc coś, co dziś zabrzmi jak oczywistość – że Słoń jest wyróżniającą się postacią na tle rówieśników w branży.
Po drugie, wspomniane płyty łączy spójność gatunkowa i różnorodność zarazem – co również wiele mówi o samym Słoniu. Tak, mamy do czynienia bez wątpienia z wydawnictwami rapowymi. Tyle że Insane Clown Posse ze swoją intrygującą wizją horrorcore’u plasowało się gdzieś na obrzeżach ówczesnych podziałów w hip-hopie pomiędzy tradycyjne Wschodnie i g-funkowe Zachodnie Wybrzeże. Ice-T, owszem, reprezentował rozpolitykowany, gangsterski rap, ale „Home Invasion” powstało chwilę po debiucie Body Count, kapeli łączącej twarde bity z thrashowymi gitarami w sosie zwanym crossover. Wreszcie panowie z House Of Pain, podobnie zresztą jak ich koledzy z Cypress Hill, od samego początku mieli zwolenników – także w Polsce – zarówno wśród hip-hopowców, jak i słuchaczy muzyki gitarowej.
Ta różnorodność – łączenie fascynacji hip-hopowych z rockowymi, hardcore’owymi i metalowymi – jest jedną z najważniejszych cech dzisiejszego stylu Słonia. Choć na ogół nagrywa on utwory klasycznie rapowe – samplowane lub elektroniczne – tkwi w nich rockowy puls i pazur, atmosfera i intensywność z rodzaju tych, których prędzej uświadczy się na hardcore’owych albo punkowych gigach.
Po raz pierwszy na szeroką skalę słuchacze mogli się o tym przekonać w 2008 roku, gdy w podziemiu ukazał się imienny krążek Wyższej Szkoły Robienia Hałasu, czyli duetu, który Słoń tworzy z innym poznańskim MC, Shellerinim. Mniejsza o popularność, jaką nazwa zespołu cieszy się po dziś dzień w internecie – lepszym miernikiem siły rażenia tego wydanego własnym sumptem krążka jest imponująca jak nielegal (zwłaszcza w tamtych czasach) liczba ponad dwóch tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Fakt, że płyta znalazła uznanie wśród odbiorców, należy tłumaczyć przede wszystkim tym, że w 2008 roku Słoń i Sheller mieli już sporo do zaoferowania – od czasu pierwszych wspólnych nagrań (które datuje się na 2001 rok) ich style zdążyły dojrzeć i poznać siebie nawzajem.
„Wyższa Szkoła Robienia Hałasu” była więc dla Słonia udanym wstępem do solowej działalności. Dodajmy w tym miejscu, że w kolejnych latach samodzielne albumy poznaniaka przeplatały się z tymi wydanymi w ramach WSRH – ostatnie trzy EP-ki duetu układają się w swoistą trylogię. Jeśli zaś idzie o solowe krążki Słonia, te zostały zainicjowane wydanymi w 2009 roku „Chorymi melodiami”. Wydawnictwo to, opatrzone znaczącym tytułem, dało zapowiedź stylu, z którym w kolejnych latach Słoń będzie kojarzony. „Słoń to hardcore, na mnie wciąż wołają trueschool/ Choć w tym kraju to prawie obelga dla mych uszu”, rymuje poznaniak, próbując zdefiniować swoje miejsce na scenie.
Po „Chorych melodiach” porównania do trueschoolu mogły jednak jeszcze nie umilknąć. Choć Słoń ze swoją obrazoburczą, pozbawioną żadnych zahamowań metaforyką już wtedy wyróżniał się na tle sceny, w gruncie rzeczy wciąż uprawiał klasyczne rapowe rzemiosło – przechwalał się, beształ wrogów i zrównywał rynek z ziemią. Było to więc klasyczne bragga, które jednak w sposób nieunikniony – ze względu na fascynacje Słonia horrorem i turpizmem – musiało przerodzić się w coś więcej. Wydana rok po „Chorych melodiach” „Demonologia”, anonsowana już jako duet Słonia z uznanym poznańskim producentem Mikserem, była spodziewanym rozwinięciem wątków z poprzedniego krążka. Słoń dalej posługiwał się wybujałymi porównaniami, by mnożyć przechwałki, ale coraz częściej plastyczne opisy służyły mu już do prowadzenia bardziej ogólnej narracji. Doskonale to widać w „Czarnym słońcu”, apokaliptycznej wizji świata pogrążonego w wojnie cywilizacyjnej. Albo w „Pająku”, pamiętnej kooperacji z Pihem, gdzie zaprezentowano historię wyciągniętą jakby wprost z najgłębszych policyjnych kronik.
„Demonologia” była czymś, co – jak pisano później - „porwało publiczność z różnych muzycznych światów”. Siłą rzeczy wydawnictwo to też, ze względu na prezentowane treści, wywołało wiele kontrowersji, choć – jak wspomina sam Słoń – „była [również] cała masa rodziców, którzy przychodzili na nasze koncerty ze swoimi nastoletnimi dzieciakami, którzy podchodzili do mnie, przybijali ze mną piątki”.
I to właśnie pozytywne opinie przeważyły, bo nie dość, że „Demonologia” doczekała się bezpośredniej kontynuacji (w 2013 roku), to Słoń coraz mocniej dokręcał horrorcore’ową śrubę, a słupki popularności utrzymywały się na wysokim poziomie. Wspomniana „Demonologia 2” dotarła do drugiego miejsca OLiS, zaś kolejna w dyskografii „Brain Dead Familia” (2015) – do piątego. Słuchacze najwyraźniej docenili fakt, że wraz z przegiętą, ekstremalną konwencją, którą Słoń tak często im proponuje, idzie artystyczna wprawa – oraz profesjonalizm. „Nie jestem osobą, która ma wyjeb...”, mówił Słoń w jednym z wywiadów i podkreślał, że do swojej profesji jako rapera podchodzi śmiertelnie poważnie, nie traktując jej jedynie jako czczej gadaniny. Dowodem tego działalność założonej przez niego w 2014 roku wytwórni „Brain Dead Familia” oraz dbałość o jakość koncertów.
O tym, że w muzyce Słonia dostrzega się coś więcej niż brutalne historie rzucone na bity, świadczy zaproszenie poznańskiego rapera do emitowanego w TVP Kultura programu „Dezerterzy”, gdzie wystąpił jako jeden z przedstawicieli tzw. kultury alternatywnej i niezależnej. Z jednej strony więc występ w telewizji publicznej, z drugiej – wywiady dla fanzine’ów na temat subkultury juggalos, czyli fanów Insane Clown Posse, do których Słoń się zalicza. Z jednej strony rozmowy na temat działalności biznesowej w branży rozrywkowej, z drugiej – odwołania do świata Marvela i twórczości polskiej malarki Aleksandry Waliszewskiej. Współpraca z tuzami polskiego hip-hopu (Paluch, Pih, The Returners, White House) i nagrania z członkiem polskiej deathmetalowej kapeli Drown My Day. Mrożące krew w żyłach, horrorcore’owe historie oraz ponoć najbardziej osobiste wersy w dyskografii, które znalazły się na najnowszym albumie poznaniaka, „Mutylatorze”. Proszę państwa, oto Słoń.